czwartek, 25 marca 2021

Muleń (scenariusz i rysunki: Rotten CactuSS, wydawnictwo: Fabryka Komiksów, 2020)


 Kochamy takie historie, takie gdzie być może jesteśmy świadkami narodzin twórcy... charakterystycznego.


Kilka miesięcy temu na grupie Komiksy bez granic pewien kolo dał skromny (albo kokieteryjny!) wpis. Coś w stylu: "Elo! Słuchajcie, wyciągnąłem z szuflady komiks, który zrobiłem ile tam lat temu, ale teraz postanowiłem go doszlifować. Wiem, jest gówniany, gdyż dopiero się uczyłem się rysować, fabuła leży, ale może ziomeczki spojrzycie na niego i powiecie czy jest to coś warte?" I bamf!, pod wpisem zapodał skany całego 36-stronicowego komiksu. Gościu feedback dostał na tyle pozytywny, że teraz Mulenia można kupić w formie papierowej. Słuszna decyzja, gdyż to komiks, który potrafi usmażyć niejedne neuroprzekaźniki.

Gdy czytacie ten tekst, to po lewej stronie widzicie skany pierwszych stron. Ułóżmy sobie to wspólnie w głowie. Bohaterem jest pewien wieloryb (tak, wieloryb!) o przekrwionych od dopalaczy oczach, który pływa sobie w jakimś szambie szukając zapalniczki do trzymanego w ustach cygara. W poszukiwaniach wypływa na powierzchnię, następnie płynie w powietrzu [sic!], mija słoje wypełnione groteskowymi anatomiami, potem łóżka w prosektorium, a następnie jest świadkiem rozmowy między dziwadłem z grzybem na głowie, rybką z Umbrella Academy i głównym bad-assem, który się urwał z jakiegoś filmu Guillermo del Toro. Uff... logiki i sensu w tym nie ma, RiGCzu również, a dalej... jest jeszcze dziwniej, w coraz mocniejszych oparach groteski, na mocniejszym kwasie i z punkową werwą. Są hitlerowcy, są federalni agenci, są oczywiście portale w czasie. A mimo wszystko opowieść żre i gładko toczy się naprzód do końcowego cliffangera. 

Rotten CactuSS jaki mi się pozytywnie trzepniętym freakiem o dużym pokładzie nieskrępowanej wyobraźni. Gdyż trzeba mieć w głowie pierwiastek cudnego szaleństwa by umieć przelać na papier fantasmagoryczny trip pełen doborowych inspiracji. Obok wspomnianego Del Toro czuję w Muleniu dużo werwy rodem z 2000AD, miejscami blisko jest to abstrakcji Bośniackiego płaskiego psa, a ostatnia strona to chyba hołd złożony Andreasowi. Ilość pracy, miejscami dość benedyktyńskiej, nie została zmarnowana. Kadry miejscami kipią pod szczegółów jeszcze mocniej podbijając surrealistyczność wykreowanego świata.

Oczywiście, w Muleniu widać też wyraźnie, że to robota debiutanta. Mimo całej gamy zwichrowanych pomysłów to komiks dość grzeczny. Nie jest obrazoburczy, nie przekracza granic, nie jedzie po bandzie. Nie uświadczymy żadnej octo-pussy ani nie pojawia się krew zarzynanych wielorybiątek. Rotten CactuSS wydaje się nie mieć aspiracji by być młodym gniewnym, anarchistycznym, grającym na emocjach twórcą. Póki, co wystarczy mu, że czerpie radość, że wymyślił sobie świat bez zasad, w który można włożyć każdy absurdalny pop-kulturowy pomysł jaki wpadnie mu to ziole. Dlatego Muleń jest dziełem intrygującym i w swojej niszy zjawiskowym, ale właśnie... w swojej niszy. Pewnie do szerszej świadomości się tym komiksem nie przebije, ale zdecydowanie to człowiek, którego należy obserwować.

I szkoda, że Łukasz Kowalczuk nie robił tu kolorów. Byłby sztos!


Recenzja pierwotnie umieszczona na stronie Współczesny polski komiks.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Stan bloga po PFSK'24

Trzeci rok z rzędu pojechałem na Poznański Festiwal Sztuki Komiksowej. Trochę na wariackich papierach. W mieszkaniu bajzel po niedawnym remo...