wtorek, 27 lipca 2021

Henryk Kaydan #1-#5 (scenariusz i rysunki: Jakub Martewicz, wydawnictwo AJ Management, 2010-2011)


Chciałoby się zacząć wpis od przeróbki słynnej sentencji bondowskiej. Korci, ale jednak nie :) Panie i koledzy, poznajcie Henryka Kaydana, agenta ABW, którego wąsowi nie oprze się żadna płeć piękna!

Trochę się zraziłem innym komiksem Martewicza - Zmorą, która zaczęła się ukazywać w podobnym czasie. Obawiałem się, że i w tym przypadku pośpiech związany z regularnym wypuszczaniem kolejnych zeszytów sprawi, że kreowany świat będzie stał na glinianych nogach. Na szczęście Henryk Kaydan jest tytułem znacznie lepszym i oprócz kilku szczegółów nic mi nie zgrzytało podczas lektury. 

Patrząc na taką okładkę #1 od razu nasuwają się skojarzenia z Jamesem Bondem. Trochę się obawiałem czy przeniesienie szpiegowskiego stylu w polskie realia nie zmieni się w niezamierzoną parodię, ale Martewicz sprytnie ominął potencjalne pułapki. Ciężko Kaydana nazwać superagentem. Jest wysportowany, ale najlepsze lata ma za sobą. Na początku odpala papierosa za papierosem. Nie ma arsenału cudownych gadżetów - jedynie pistolet i pięści. Choć i tak zazwyczaj trafia na mocniejszych przeciwników. Rzadko działa sam - gdy dochodzi do grubszej akcji potrafi działać zespołowo. I ma jedną cechę, którą akurat często wykorzystuje. Urok osobisty!

W pięciu pierwszych zeszytach dostajemy dwie kilkuczęściowe opowieści. W Prologu mamy origin postaci, opowieść o gliniarzu, który stracił wszystko. Całość w dość szalonym tempie. Śmierć, porwanie, malownicze krajobrazy Sudetów, strzelaniny i starcie ze złoczyńcą. W trójpartowcu Odliczanie fabuła zostaje podkręcona o poziom wyżej. W Mediolanie pracownik polskiej ambasady wysadza samochód, w efekcie czego sam ginie, zabierając ze sobą kilku sycylijskich rzezimieszków. Wezwany w trybie pilnym Kaydan mając do pomocy uroczą policjantkę Carlę prowadzi śledztwo, które doprowadza go do odkrycia podziemnych korytarzy w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Ufff, nudzić się nie można!

Jakub Martewicz jest wielkim fanem marvelowskich zeszytów i rodzimych TM-Semiców. To widać na każdej stronie. Projekt okładki iście superbohatersko-ejtisowy. Otwieramy komiks - pierwszy rysunek na całą stronę. Stopka z twórcami w wiadomym miejscu. Zabawne komentarze autorskie nawiązujące do poprzednich zeszytów jakby to sam Stan Lee pisał dla truebelievers. A do tego dodać jeszcze strony klubowe, łamanie czwartej ściany, przenoszenie końcówek dialogów na następną stronę, dołączanie dodatkowej opowieści w odcinkach... TM-Semic pełną gębą. Gdyż można się miejscami zżymać na siermiężne rozwiązania fabularne - ale czuć radość z tworzenia odcinkowej historii. I ta radość udziela się także czytelnikowi.

Na podstawie tych pięciu zeszytów widać również postępujący progres artystyczny. Na początku ciężko autorowi oddać charakter rysowanych miejsc. Czy to Warszawa czy Jelenia Góra - oba te miasta wyglądają tam samo, jako zbiór dziesięciopiętrowych bloków. I czuć wyraźnie, że autor miał w planach ekspansję poza granice Polski. Dlatego wnętrza pomieszczeń wyglądają jak z amerykańskich filmów - czy to wnętrze starego akademika czy komisariat policji - oglądamy wystrój rodem z czterogwiazdkowych hoteli. Zmienia się ku lepszemu w zeszycie trzecim, gdzie artysta napatrzył się na włoskie budowle a i gdy akcja wróciła do Warszawy to widać czas spędzony przy kreśleniu okolic Placu Centralnego. Z początku też twórca miał problemy z kontrolowaniem pogody. W pewnym momencie postać mówi, że pada od dwóch tygodni, gdy na stronie obok pełnia słońca. I każe policjantce Marcie w połowie października na ranne spotkanie zakładać letnią, wieczorową małą czarną:) Ale też ewidentnie Jakub nie miał pomysłu na jej postać, która na pewnym etapie zapomniała o swoich wątach w stosunku do kolegi i jak gdyby nigdy nic przeszła z nimi do porządku dziennego. 

Ale w sumie to pierdółki, gdyż Henryk Kaydan posiada jeszcze jeden aspekt, który kupił mnie już od pierwszych stron. A imię mu John Byrne. Martewicz uwielbia jego styl. Całe te wysokie, lekko posągowe postacie o długich nogach. Przywiązanie do elegancji i detali. Piękne kobiety i przystojni mężczyźni. Gracja i styl. I cudowne splash pages!

To była fajna przygoda. Przede mną leżą dalsze przygody w integralu Post scriptum, już w kolorze, ale też ze zmianą konwencji. Jeszcze nie ruszam; znowu rosną we mnie obawy jak odbiorę postawienie na fantastyczny sznyt. Tak czy siak, zakupu nie żałuję.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Spółka Zło #1: Zło czai się wszędzie (scenariusz: Karol Porzycki, rysunki: Piotr Burzyński, wydawnictwo Aqvarius Studio, 2024)

I oto mamy na rynku kolejne małe wydawnictwo, które na dzień dobry wystartowało z zeszytówką. Z technicznego punktu widzenia to parodia supe...