O Jakubie Martewiczu dowiedziałem się z okazji wydanego niedawno komiksu Post Scriptum. A ponieważ spodobała mi się jego pulpowo-amerykańska kreska, to kupiłem co było na stanie. Między innymi pierwszy zeszyt wydanej 10 lat temu Zmory. Cóż, jest co chwalić, ale... jest też co pokrytykować.
U autora można zakupić jeszcze pierwszy numer mini-serii, drugi jest już wyprzedany. Ale całość opowieści liczy cztery części, który wyszły po angielsku nakładem wydawnictwa Terminus Comics i które można przeczytać na comixology. Poniższa recenzja oparta jest na lekturze wersji papierowo-cyfrowej.
Patrząc na okładkę papierowego zeszytu #1 widzimy inspirację pracami Todda McFarlane'a. Nawet sygnaturka z imieniem i nazwiskiem artysty wydaje się jakaś znajoma. A okładka jest bardzo sugestywna i zachęca do sprawdzenia co w środku. I tu może pojawić się rozczarowanie - komiks rozstał narysowany stylem kojarzącym się bardziej ze dokonaniami Zbigniewa Kasprzaka. Nie jest to zarzut, ot zwykła uwaga dla potencjalnych czytelników, że między okładkami znajdą niewiele powtórki z Torment. Więcej inspiracji można odnaleźć w seriach takich jak Moon Knight czy Spawn, ale też głównie z powodu fizycznych podobieństw - sama fabuła idzie swoją drogą.
Akcja Zmory dzieje się w dwóch liniach czasowych. Pierwsza to czasy wczesno słowiańskie, gdzie nie dotarło jeszcze chrześcijaństwo a zamieszkująca te tereny ludność wierzy w bogaty panteon pogańskich bóstw i istot. Co na "dzień dobry" stawia główną bohaterkę opowieści w niewesołej sytuacji, gdyż dwóch lokalsów chce ją zgwałcić przekonani, że dziewczyna jest strzygą. Druga linia czasowa to Warszawa za czasów komuny. Przynajmniej tak się wydaje na początku. Milicjant Marcin zleca swojej koleżance z pracy Monice pogrzebanie w archiwach by znaleźć ślad mogący naprowadzić funkcjonariusza na rozwikłanie zagadki krwawego mordu. W pewnym momencie dostajemy informację, że obie linie wywierają na siebie wpływ...
Jakby to powiedzieć... komiks jest napisany źle, miejscami bardzo źle. Autor zaczynając tworzyć ten tytuł nie miał chyba pomysłu na całość ani dokładnego scenariusza a jedynie jego ogólny zarys w głowie. Co sprawiło, że postanowił kilka razy zmieniać koncepcję w trakcie opowieści. Widać to już w zeszycie pierwszym. Przez połowę komiksu przedstawia zmorę jako potwora, która żywi się krwią młodych i niewinnych istot. Ale w dalszej części modyfikuje ten pomysł i ukazuję zmorę jako istotę podróżującą poprzez sny w czasie i w przestrzeni by wymierzać sprawiedliwość różnych złym ludziom. Dość radykalna odmiana, prawda? I dalej - przekonuje nas, że modus operandi zmory jest w czasie snu postaci ludzkiej z nią związanej. Ale pierwsze sceny w komiksie wyraźnie pokazuje dziewczynę do której przylepiła się zmora, której daleko od stanu snu, a jednak zmora manifestuje swoją obecność. Problemy są również w czasach współczesnych. Martewicz każe nazywać funkcjonariusza Marcina milicjantem i daje ujęcie na samochód na czarnych, komunistycznych blachach rejestracyjnych. Ale kiedy trzeba szybko się z kimś skontaktować to najlepiej zrobić to przez... telefon komórkowy. W czasie komuny!
Podobnych baboli scenariuszowych jest w komiksie więcej. Jestem pewien, że kolejne odsłony były tworzone na szybko, bez wgłębiania się w szczegóły ukazane wcześniej. Podobnie jest z całymi wątkami, które w ostatecznym rozrachunku okazują się nieistotne. Wprowadzenie naśladowcy "seryjnego zabójcy" chyba znalazło się w komiksie by pokazać kilka dodatkowych scen gore. Ukazanie fragmentu życia prywatnego Moniki, tak odmiennego od jest charakteru służbowego wprowadza niepotrzebny zamęt. A i samo zakończenie, właściwie jego brak, jest trochę kuriozalne i nie dające żadnych odpowiedzi. Gdyż sugestia, by żeby uwolnić kogoś od piekielnych mocy to trzeba kogoś tego zabić jest... banalna.
Tak więc Jakub ma pomysły i sprawną rękę do przelania wymyślonej historii na kadry. I wymyślił sobie całkiem intrygujący punkt startu poprzez połączenie tak odległych planów czasowych. Tylko tu nie zapanował nad fabułą, która sobie przeczy, się rozłazi, a rzeczy dzieją się tylko po to, by było ciekawie dla czytelnika choć niekoniecznie zrozumiale. Zdaję sobie sprawę, że pulpa rządzi się swoimi prawami, ale zbyt często podczas lektury zadawałem sobie pytanie 'how?' i wracałem kilka kartek wstecz próbując jakoś dopasować gryzące się elementy.
Nie będę się zbyt czepiał strony graficznej. Tu już Martewicz 'panoszy' się ze swoimi umiejętnościami. Ani chybi chłopak bardzo lubi złoty i srebrny wiek amerykańskiego komiksu i często daje temu wyraz. A to obrazek na całą stronę, a to kilka smakowitych krwawych scen, a to sportretowanie postaci w myśl najlepszych pop-artowych rozwiązań. I udanie operuje skalami szarości - deszcz w jego wydaniu automatycznie wrzuca komiks w szyny "patrzcie, jaki fajny klimat noir!". Jedynie co mnie ciut 'bolało' to kreacja rzeczywistości. Współczesną Warszawę autor pokazał jako miasto na modłę Gotham. Nie ma w Zmorze żadnych cech charakterystycznych stolicy, a ulice przypominają te z amerykańskich komiksów. Podobnie jest w kreśleniem czasów dawno słowiańskich - trzeba wierzyć twórcy na słowo, że akcja ma miejsce na terenach Polski ok 1000 lat wstecz, gdyż czytelnik dostaje do rąk kadry, które zalatują rozwiązaniami pasującymi bardziej do conanopodobnych opowieści.
Resume: Zmora to wczesny komiks obiecującego komiksiarza. Okładce pewnie będę się przypatrywał niejeden raz przesegrowywując komiksy w pudle - do historii powrócę z większymi oporami. Ale tym bardziej mam ochotę sięgnąć po jego flagowy tytuł Henryk Kaydan. Mam nadzieję, że w nim już lepiej pilnował fabuły!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz