niedziela, 5 listopada 2023

Clint #00 (scenariusz: Adrian Liput, rysunki: Al Goyo, wydawnictwo yelly.studio, 2023)

Panowie z yelly.studio mają twórcze ADHD. Już nie wystarcza im rozwój Battle code: Ragnarok. Niedawno dostarczyli zajawkę nowej serii. O zakochanym robocie z apokalipsą w tle.

12 stron zeszytu zerowego musi przypominać trochę folder reklamowy, prawda? Bez przerw na dłużyzny, z samym mięsem fabularnym. A więc Clint się nie umizguje, tylko rusza ostro z kopyta. Rok 2099, Niemcy znów chcą opanować świat, ale tym razem w arsenale mają latające spodki i wielkie mechy. Ludzkość się broni, choć idzie jej marnie. Tymczasem w tajnej wojskowej bazie gdzieś w Arizonie, sprzątający robot przypadkiem odkrywa, że porzucony prototyp maszyny do cofania się w czasie wciąż działa. I gdy jego ukochana Nancy (córka generała) ginie w kolejnym brutalnym ataku, postanawia użyć urządzenia by spróbować ją uratować. Przy czym dość szybko dowiaduje się, czemu prototyp został prototypem...

Adrian Liput lubi szaleńcze tempo opowiadania historii. Nie przejmuje się specjalnie kreacją świata przedstawionego, rzuca w kadry pewne fakty, karząc czytelnikom przyjąć je na klatę. I bierze kliszę za kliszą, tylko po to, by wykorzystać je do doprowadzenia do kolejnych scen rozwałek. Love story? Nakreślone grubą kreską. Kolejna wojna światowa? To przegląd spluw wydających 'pew', 'blam' i 'swoooosh'. A do tego główny bohater - głupkowaty robot o dobrym sercu, którym każdy pomiata i który jest na dobrej drodze by stać się bohaterem z przypadku. 

Złośliwi widząc kreskę Ala Goyo zapewne powiedzą: fajne storyboardy, kiedy właściwe rysunki? Ale do umownej historii pasuje taki niedbały, niezalowy styl tworzenia. Szybkie pociągnięcia tuszem, naznaczone jedynie podstawowe emocje, ledwo odróżnialne twarze, rachityczne anatomie, umowne, niedbałe tła, galimatias w scenach grupowych, płaskie kolory - zwolennikom realistycznej kreski mogą wybuchnąć gałki oczne wertując Clinta (by pozostać w klimacie komiksu). Z kolei ci, którzy polubili choćby takie Underhogs, od razu poczują się komfortowo.

Nie wiem, czy twórcom starczy pary, by pociągnąć temat dalej. Właściwie #00 kończy się w takim miejscu, że ciąg dalszy można sobie samemu dopowiedzieć. Gdyż to prosta historia oparta na znanych i zgranych pulpowych motywach. Przy czytaniu można się uśmiechnąć (główny bohater jest sympatycznym gapciem), a także trzeba docenić pomysł na imię, które zdobi tytuł komiksu. I przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza całe undegroundowe wariactwo typów z yelly.studio. Chłopaki dobrze rozumieją, że nie każda opowieść komiksowa musi aspirować do sztuki wyższej a toporność fabularna wynika głównie z inteligentnego koślawienia popkulturowego dorobku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Stan bloga po PFSK'24

Trzeci rok z rzędu pojechałem na Poznański Festiwal Sztuki Komiksowej. Trochę na wariackich papierach. W mieszkaniu bajzel po niedawnym remo...