poniedziałek, 7 marca 2022

Plemię Sów #1-#3 (scenariusz i rysunki: Łukasz Wnuczek, timof comics, 2018-2021)

Po lekturze wydanych części jestem w kropce. Gdybym miał teraz liczbowo wystawić notę tytułowi, to dałbym równe 50/50. Za każdą fajną rzeczą czai się coś, co ciągnie komiks w dół. Ale że tom 3 jest najlepszy ze wszystkich, to mam nadzieję, że powstająca odsłona czwarta utrwali wnoszący trend.

Wnuczek wziął się za bary z arcyciekawą tematyką. Opowiada o społeczności północnoamerykańskich Indian na długo przed wyprawą Kolumba. Łukasza interesują czasy, gdy do brzegów Nowej Fundlandii zaczęły przybijać pierwsze statki z Wikingami. Stąd też obraz rdzennych mieszkańców jest daleki od tego kreślonego przez popkulturę. Nawet nazwy występujących w komiksie plemion niewiele powiedzą czytelnikom nie zainteresowanych tematem. Mesquoi i Chonnotoni nie występowali w książkach Karola Maya, stąd też można trochę się zdziwić, że bohaterowie nie jeżdżą na koniach ani nie czczą Manitou.

Co ciekawe, bohaterem opowieści jest Arosen, który jest... potomkiem Wikingów. Jego rodzice wraz z innymi przybyli na nowy kontynent, gdzie założyli niewielką osadę. Wioska rosła, osadnicy zaczęli zajmować coraz więcej terenów łowieckich, czym zwrócili uwagę rdzennych mieszkańców. Doszło do walki, z której uszedł z życiem jedynie dzieciak o miedzianych włosach. Tułając się po lesie, został przygarnięty przez przywódcę plemienia Mesquoi. Względny spokój trwał do śmierci przybranego ojca, później sprawy zaczęły się komplikować...

To, co najbardziej interesujące w komiksie, to umiejętnie wprowadzana mitologia. Zarówno Indian, jak i Skandynawów. Pierwszy tom jest prawie, że całkowicie realistyczny. Fantastyka sprowadza się do niewielkich manifestacji 'zoologicznych' bądź prób tłumaczeń boskimi interwencjami całkowicie realnych sytuacji. W kolejnych tomach jest już przesuwany środek ciężkości ku cięższej magii. Bohaterowie muszą zmierzyć się z żywym trupem, rozmawiać z duchami bądź wędrować pomiędzy światami. Ale co ważne, magia w tej rzeczywistości nie przybiera boskich atrybutów, nie jest siłą niepokonaną - stanowi naturalny element świata i nie wywołuje bogobojnego strachu. Magii można użyć do swoich celów i można z nią walczyć tymi samymi metodami co z silniejszą zwierzyną. 

Gdyż Wnuczka nie interesują rytuały, wierzenia i boski panteon. Autor zderza ze sobą dwa całkowicie odmienne światy i opowiada ponadczasowe historie o nienawiści, miłości, zdradzie, zemście i poświęceniu. Nie opowiada się wyraźnie za żadną ze stron. Napływowi Wikingowie są obcym elementem, ale próba odszukania porwanego przez autochtonów dziecka wywołuje w czytelniku zrozumiałe emocje. Jeden z wątków dotyczy zarazy przywiezionej z Europy i eskalacji dość krwawych wydarzeń - autor umiejętnie sprawia, że empatycznie bierzemy stronę osoby za nią odpowiedzialnej, ale też w pewnym momencie bez ogródek pokazuje - oto 'pacjent zero'.

Ale też Wnuczek kompletnie nie umie wytworzyć dramaturgii i stopniować napięcia tak, by czytelnik z niecierpliwością przerzucał kolejne kartki. Jego umiejętności scenopisarskie mocno kuleją. Akcja jest popychana do przodu poprzez... spacery bohaterów. Tam prawie wszyscy nieśpiesznie chodzą po lasach i rozmawiają tworząc konieczne ekspozycje. A nawet jak wisi nad nimi jakieś niebezpieczeństwo, to trzeba poczekać aż bohaterowie przekażą nieśpiesznie co trzeba, wtedy dopiero wkracza zagrożenie. Najwyraźniej to wybrzmiewa w tomie drugim, w którym Achak z Taimo drepczą sobie po lasach z poobiednią gracją, mimo iż logika wymagałaby ciągłego wypatrywania czy w zasięgu widzenia nie widać żadnych wrogów. Albo dochodzi mi mikro-teleportów, gdzie nagle dana postać zbyt niespodziewanie się pojawia (jak dla przykładu Arya gdy zabija Nocnego Króla w finałowym sezonie Gry o Tron). Również bohaterowie nie mają specjalnie rozbudowanej psychologii, ot ten jest dobry, ten jest zły, ale wielu unikalnych cech charakteru nie posiadają. To wszystko sprawia, że losy postaci nie są specjalnie interesujące i z dość stonowanymi emocjami czeka się na finał. Pod tym względem jest lepiej w tomie trzecim, ale przed Łukaszem jeszcze spora droga scenopisarska by przykuć uwagę czytelnika na dłużej.

Graficznie sobie chłop radzi. Ma dość realistyczną kreskę z ciekawym 'ołówkowym' dopełnieniem. Świetnie rysuje przyrodę, zwierzynę (tą zwykłą i fantastyczną), stara się pieczołowicie i bez popisywania oddać historyczne realia epoki. I lubi zabawiać się kształtami kadrów - kiedy trzeba dodają dynamiki bądź fantasmagoryczności. W pierwszym albumie ma jeszcze problem z twarzami (albo same młode, albo bardzo stare albo mało rozróżnialne), niektóre sceny akcji są zbyt posągowe, ale w kolejnych odcinkach widać postęp. A zimowe scenerie w tomie trzecim (śnieżne krajobrazy, żadne tam prerie i pustynie!) wyszły mu po prostu miodnie! Szkoda, że komiks w polskiej wersji jest szaro biały (premierowe albumy wychodzą w kolorze we Francji) - zgaduję że w oryginale twarze nie mają aż tak woskowej skóry.

Dołączony na końcu albumów krótki słownik pojęć dowodzi, że Wnuczek ma pokaźną wiedzę na temat obydwu kultur i tworzy historie mocno zakorzenione w historycznych źródłach. Jego wykreowany świat intryguje niewyświechtaną tematyką i dość oryginalnym podejściem do tematu (im dalej tym Arosen coraz bardziej przypomina specyficznego Wiedźmina). Niestety szwankuje storytelling i komiks czyta się jak po grudzie. Można po lekturze, dla porównania, powtórzyć sobie Konkwistadora Jeana Dufaux i Philippe Xaviera by poczuć różnicę w budowie narracji. Ale powodów do wstydu nie ma; z zakupem części czwartej nie zamierzam zwlekać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Stan bloga po PFSK'24

Trzeci rok z rzędu pojechałem na Poznański Festiwal Sztuki Komiksowej. Trochę na wariackich papierach. W mieszkaniu bajzel po niedawnym remo...