Jeśli po zeszycie pierwszym myśleliście, że królestwo Orwaldu już was niczym nie zaskoczy, to... nie ma na to rady, trzeba nabyć odsłonę drugą.
Świat wymyślony przez Rybarczyka to nie czystej wody kraina fantasy. W "Kościach i krwi" pewne postaci oglądamy w bardziej znajomym otoczeniu - siedzą w fotelu przy zapalonej lampie, leją alkohol do szklaneczek z lodem, pod ścianą stoi szezlong z gramofonem a obok majaczy zestaw perkusyjny. Czy aby na pewno to pasuje do krainy, gdzie właśnie cały wszechświat jest zagrożony, gdyż skradziono artefakt o ogromnej mocy a na ratunek ruszają trzy wojownicze cykady? Tu uspokajam - Norbert trzyma swą opowieść w ryzach, a wymienione wyżej 'nowostki' świadczą tylko, że nie ma zamiaru ograniczać wyobraźni gatunkowymi założeniami.
Zeszyt pierwszy skończył się z przytupem - pojawieniem się złola, którego intencje, patrząc na fizys, nie są trudne do odgadnięcia. Zeszyt drugi ani myśli zwolnić tempo - dzieje się dużo, akcja gromko mknie do przodu i nie zanosi się na szybkie zakończenie opowieści. Gdyż w tej odsłonie pojawia się złol nr 2, który obiecuje dodatkowy bagaż kłopotów w przyszłości. I to, co jest najlepsze w „Duchach Orwaldu”, to to, że mamy trzy 'niezależne' i nie splatające się wątki a każdemu z nich autor poświęca odpowiednią uwagę i tworzy satysfakcjonujący plot. I to na 22 stronach! Umiejętność godna podkreślania, gdyż mimo iż fabuła opiera się na wyświechtanych schematach fantasy, to łotrzykowski styl snucia opowieści powoduje jeszcze większy głód poznania ciągu dalszego.
Świat Orwaldu nie byłby tak zachwycający gdyby nie kreska i kolory Rybarczyka. Facet ma urocze i dynamiczne rysunki - te wszystkie insekty, zwierzątka i potworki mają ogromny pokład "instant love" a wzrok specjalnie zatrzymuje się na kadrach by przeskanować każdy grymas na twarzy bądź skatalogować wszystkie szczegóły w tle. I mimo, że sama opowieść jest naładowana akcją, to wykreowany świat mimochodem żyje, tętni i oddycha swoimi fantastycznymi płucami. Co prawda, to jeszcze nie możliwości Loisela i kreacji Akbaru, ale już wspólny peron artystyczny. I te kolory... nie spodziewałem się, ile dobrego można wyciągnąć z kobaltu i czerwieni :)
Na ostatniej stronie jest w prawym dolnym rogu napis c.d.n. A więc ciąg dalszy być musi! Inaczej my, rozgoryczeni czytelnicy, będziemy zmuszeni nałożyć jakąś anathemę na Rybarczyka. Przegrzewający się tablet, łamiące się rysiki, albo jeszcze coś gorszego!
Recenzja pierwotnie umieszczona na stronie Współczesny polski komiks.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz