Lubimy crossovery! Szczególnie te rzadkie, które zderzają postacie z różnych uniwersów. Bójka między Spider-Manem a Sępem nie rozpala tak wyobraźni jak potyczka między Batmanem i Magneto. A im więcej crossujących postaci, tym lepiej. Choć praktyka pokazuje, że comba w stylu PREDATOR vs. DREDD vs. ALIENS nie grzeszą jakością i mają za zadanie spełniać mokre sny pryszczatych nastolatków. Inaczej wygląda sprawa w undergroundzie, gdzie nie trzeba martwić się zawiłościami praw autorskich a fabuły tworzy się z chęci oddania hołdu oryginalnym twórcom. Takim dziełem jest The Thing vs The Fly vs The Blob.
Wiem, że nie muszę tłumaczyć, ale niech będzie z kronikarskiego obowiązku. The Fly - film Cronenberga z 1986 roku z Jeffem Goldblumem w roli głównej. The Thing - klasyk nad klasyki Johna Carpentera z popisową rolą Kurta Russela. I w końcu The Blob - kino klasy C z 1958 i 1988 roku. Film tak zły, że aż dobry. Panowie Jasiński i Tomxyz wyrośli na tych obrazach i w chwili euforii postanowili stworzyć historię, w której krzyżują się monstra z owych dzieł. Brzmi niedorzecznie? Jak najbardziej. To irracjonaly komiks, który przynosi czytelnikowi również wychowanemu na tych filmach sporo emocji i guilty pleasure.
Seth, bohater Muchy, już w muszej postaci, wiedzie samotnicze życie gdzieś na stacji w Antarktydzie, mając za towarzystwo jedynie otoczenie duchów. Pewnego dnia w ośnieżony górski stok wpada z impetem statek kosmiczny z groźnym alienem stwarzającym zagrożenie dla całej ludzkości. Seth szukając jakiejkolwiek pomocy, udaje się do pobliskiej amerykańskiej stacji kosmicznej, w której znajduje zamrożone ciała. Postanawia je rozmrozić (muszę dodawać co odmraża?) i wówczas wydarzenia toczą się szybko. Groteskowo, mało-mądrze ale z nieprzewidywalnym finałem!
The Thing vs The Fly vs The Blob to klasyczny zin, w którym nie należy oczekiwać logiczności fabuły (choć z tym sobie tytuł radzi) ani prawdopodobności. Również nie ma co się nastawiać na graficzne fajerwerki. Tomxyz wiernie oddaje wygląd filmowych postaci, choć jego kreska ma parodystyczny styl. Twórcy sami przyznają, że to pastisz dla kultowych reżyserów i ów hołd wyraźnie przebija absurdalno-groteskowy wydźwięk komiksu.
Głupotka, ale sympatyczna. To w sumie definicja guilty pleasure, prawda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz