Wyżej niż kondory to kolejna ukazująca się drukiem praca dyplomowa stworzona w Pracowni Projektowania Gier i Komiksów pod przewodnictwem dr. hab. Daniela Mizielińskiego. Ten pododdział ASP w Warszawie wykształcił już sporą renomę - na tyle dużą, że można w ciemno założyć, iż komiksy sygnowane tą Pracownią warte są zainteresowania.
O dokonaniach polskich himalajczyków czy alpinistów regularnie informują media. Mamy podstawową wiedzę o historycznych postaciach - Jerzym Kukuczce czy Wandzie Rutkiewicz. Wiemy jak ważną rolę odgrywają Szerpowie, jesteśmy świadomi gorących dyskusji czy wspinanie się z tlenem ma tę samą wagę co zdobycie szczytu bez butli. I wyobraźnię pobudzają majestatyczne Himalaje - zdjęcia Czomolungmy czy K2 regularnie są zamieszczane w internetowych serwisach. Ale z tego powodu "cierpią" trochę niższe pasma górskie, na innych kontynentach. Z lekcji geografii wynieśliśmy wiedzę, gdzie leżą Andy, potrafimy je wskazać, ale czy jesteśmy w stanie powiedzieć coś więcej o nich? To już problem. I tu na arenę wchodzi Anna Zalewska, która pewnego pięknego dnia (tak sądzę) obejrzała powstały w 1954 roku dokument o tym samym tytule. Jego autorem był Wiktor Ostrowski, uczestnik pierwszej polskiej wyprawy do Argentyny w celu zdobycia najwyższych szczytów tamtejszej odnogi Andów. Anna wpadła na genialny pomysł - postanowiła suche fakty przekuć w opowieść wypełnioną bohaterami z krwi i kości. I ożywić ich na kartach (wciąż dość nietypowego dla takich historii medium) - komiksu właśnie.
Było ich sześciu. Grupa odmiennych charakterologicznie przyjaciół, których łączyła wspólna pasja - wspinaczka wysokogórska. Cała historia zaczęła się w dniu 5 listopada 1932 roku w warszawskim Kole Wysokogórskim przy oddziale Polskiego Towarzystwa Taternickiego. Tam to właśnie wspomniana grupa spotkała się w celu ustalenia celu kolejnej wyprawy. A ponieważ pasma górskie, które były trendy w tamtym czasie, pozostawały poza ich możliwościami logistyczno-finansowymi, pomysł zdobycia Mercedario, czwartego co do wysokości szczytu obu Ameryk urodził się ot tak, w gorącej głowie Konstantego Jodko-Narkiewicza. Co uruchomiło szereg wydarzeń prowadzących do pierwszej polskiej wyprawy w Andy.
Co bardzo ważne dla tego tytułu - Annę Zalewską interesowali przede wszystkim ludzie biorący udział w tej ekspedycji. Każdej z postaci w umiejętny sposób nadała indywidualnych cech; czytelnik dzięki temu zabiegowi ma okazję się dowiedzieć, jacy to byli indywidualiści i jak - mimo różnic osobowościowych - stanowili zgrany, uzupełniający się team. Drugą rzeczą, która zwraca uwagę, jest skupienie się na mniej ważnych "drobnostkach" - przygotowań do wyprawy, zdobywania funduszy, załatwiania formalności, przepustek czy pozwoleń na badania w obcym kraju. Sam fakt, że zajęło to wszystko ponad rok, pokazuje jakie przeszkody w latach 30 ubiegłego wieku trzeba było pokonać by spełnić marzenia. Nie wspominając o długiej podróży statkiem w dość hm.. nietypowych warunkach.
Zalewska ma zadatki na dobrą opowiadaczkę. Wspomnieniowy, reportażowy ton zamieniła na pełną perypetii opowieść, którą zwyczajnie chce się czytać. A jednak dzieło ma jedną wadę, choć niekoniecznie wynikającą z warsztatu technicznego autorki. Owa wyprawa nie obfitowała w specjalnie dramatyczne wydarzenia. Ekipa miała szczęście do przyzwoitego okienka pogodowego, wędrowcy na stokach gór zaznawali zaledwie niedogodności; znaleźli nawet sposobność by rozszerzyć plany o kolejną górę. Czyli zero napięcia dramaturgicznego. Co było dla mnie rozczarowaniem, gdyż komiks zaczyna się cytatem Ostrowskiego: "(...) Każdy wiedział -ba! miał stuprocentową pewność - że nigdy, nawet w najcięższych i najtragiczniejszych sytuacjach, koledzy go nie opuszczą, że może zawsze na ich pomoc liczyć. Inaczej mówiąc: zespół tworzył całość." Więc przewracając kartkę za kartką czekałem na ten moment, w którym nastąpi jakiś kryzys, wydarzenie, z którego chłopaki wyjdą cało tylko dlatego, że w trudnych warunkach umieli w team work. Tymczasem... nic takiego nie dostałem. A wydarzenia w Andach można skwitować sytuacją narysowaną na okładce. Ktoś się potknął, ktoś podał rękę, wszyscy uśmiechnięci, hihi-haha, idziemy dalej zdobywać szczyty. Znaczy, bardzo się cieszę, że panowie przygotowali się do pionierskiej wyprawy profesjonalnie i nie dali się zaskoczyć trudom spinaczki, natomiast z czytelniczego punktu widzenia - to opowieść o prawie, że zerowych emocjach; szczególnie po lekturze, gdzie na jaw wychodzi, że największe docierania się charakterów miały miejsce wcześniej -na statku płynącym do Buenos Aires.
Graficznie styl Anny zbliżony jest do dokonań Guya Delisle. Czyli prosta, dość minimalistyczna kreska, balansująca na granicy karykatury, kilka stonowanych kolorów a krajobrazy niespecjalnie czarujące. Ale podobnie jak w przypadku kanadyjskiego rysownika - to wystarczy by przekazać czytelnikowi wszystko co potrzebne, do dobrego opowiedzenia owej historii.
Podsumowując - to bardzo dobry komiks edukacyjny, który uczy mimochodem, gdyż na pierwszym miejscu cały czas jest człowiek i jego historia. Mile łechce patriotyczną dumę - dzięki temu tytułowi wiemy, jak duży wkład polscy podróżnicy włożyli do rozwoju światowego andyizmu. A to tytuł nie okazał się dramatem psychologicznym, mówi się trudno. Umieć lekką ręką opowiedzieć taki kawałek historii jest i tak niełatwym osiągnięciem. Jedyny mankament to brak dramatyzmu fabularnego, co niestety może sprawić, że przygody Wiktora Ostrowskiego i spółki dość szybko ulecą z pamięci. Niemniej jednak - warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz