To uczucie, gdy odkrywasz komiks sprzed dekady i myślisz sobie 'ależ byłby z tego niezły serial! Z Jensenem Acklesem jako głównym villianem!'.
Akcja Scienti Occulty dzieje się w Ameryce. Pewnie w Nowym Jorku, ale nie jest to określone. I w czasach współczesnych, widać to po wyglądzie monitorów. Widać także, że komiks powstał 10 lat temu; na rysunkach królują monitory CRT. Ale nieważne. Na filmowość opowiadanej fabuły wskazuje już początek, gdzie na dzień dobry zostajemy wrzuceni do ostatniego aktu (co jest dość częstym chwytem w tasiemcowych serialach). Kartkę później twórcy cofają czas o parę dni, by przedstawić opowieść już w normalny, linearny sposób.
Jak tytuł wskazuje - historia będzie kręcić się wokół magii. Istnieje tajemna księga zwana Księgą Agrippy, jest równie tajemne stowarzyszenie chroniące ją przed dostaniem się w niepowołane ręce i jest złol, który ma względem niej niecne plany. I są główni bohaterowie, którzy przez hm... przypadek wplątują się w intrygę o niewyobrażalnej stawce. A czytelnik dostaje rytualny zgon, szczyptę magicznych sztuczek, noirową podstawę i całkiem sporo akcji.
Tę historię można było przedstawić na kilka sposobów. Można było upleść krwisty, mroczny horror w stylu Mandy, w których główni bohaterowie wraz z rozwojem akcji coraz głębiej by zanurzali się w psychodeliczną czerwień. Można było pójść drogą Dana Browna i zrobić z Scientii Occulty rasowego sensacyjniaka, pełnego pogoni, ulicznych kraks i przeróżnych indywiduów dybiących na życie protagonistów. Robert Sienicki wybrał... paranormalną komedię kryminalną.
Scenariusz używa chyba każdej możliwej kliszy dostępnej w tej szufladce. Głównie bohaterowie są niedopasowani charakterologicznie. Kate Cooper to prywatna detektyw próbująca rozwikłać tajemnicę zniknięcia jej brata, Clayton Howard jest gamionowatym ulicznym magikiem, z dowcipem opartym na podtekstach seksualnych a czarny charakter został komiksowo przerysowany, z twarzą wręcz krzyczącą 'jestem tym złym!'. Dostajemy obowiązkowy twist fabularny, kilka mocno komediowych scen oraz odrobinę satyry i autoparodii. Postacie, choć wyraziste, są pisane grubą kreską. Mam wrażenie, że Robert, tworząc skrypt inspirował się serialem Na wariackich papierach. Clayton Howard ma w sobie coś z Davida Addisona granego prze Bruce'a Willisa, jednak na dłuższą metę jest postacią męczącą, sprowadzającą sytuacyjny humor do poziomu sitcomu. Zupełnie inna sprawa ma się z Kate Cooper - to znacznie sympatyczniejsza i seksowniejsza wersja Cybill Shepperd!
A sam komiks, mimo (a może dlatego?), że upleciony z dobrze znanych wzorców czyta się ekspresowo, z zaciekawieniem. Sienicki nie ma problemu z rozbiegiem, fabuła startuje już od pierwszej strony. I jak w porządnym mainstreamie, nie ma zamulania; wartkie tempo wypełnia zawartość do samego końca. A gdy trzeba uspokoić akcję, moment zwolnienia Robert wykorzystuje na worldbuilding. I nawet jeśli podczas lektury trochę się narzeka na zbytnią pretensjonalność historii, to po 112 stronach następuje zdziwienie, że to już koniec? Tak szybko?.
Lekkiemu piórowi Sienickiego wtóruje również puszysta kreska Łukasza Okólskiego. Artysta ze swadą odnalazł się w komediowej konwencji. Cartoonowy styl automatycznie dodaje +5 do sympatyczności postaci, nic nie można zarzucić anatomiom, gdy rysownik wprawia bohaterów w ruch, nie ma w tym ani grama sztywności. I dba o wypełnienia kadrów, nie stroniąc od szczegółów. Nie wiem, co przewidywał scenariusz, ale co chwilę można uświadczyć fajnie postawioną kamerę, z pozycji której oglądamy kadr. Niektóre rysunki są rajcujące, szczególnie te widziane z 'góry'. A opowiedzenie historii w czerni i bieli nadaje całości ważnego dla immersji noirowego posmaku. Jak to na opowieść detektywistyczną przystało.
Teoretycznie to tom I. Część wątków została zamknięta, ale podobno do dziś autorom czytelnicy zadają pytanie kiedy część druga. Co prawda nakład wyprzedany, ale warto upolować tytuł na olx. To kawał dobrze narysowanego i sprawnie opowiedzianego mainstreamowego rzemiosła komiksowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz