Warszawski rysownik wciąż czeka na swój pełnoprawny debiut na polskim rynku, a ja się chwalę moim niedawnym odkryciem - australijską serią dla młodzieży, którą Dedelis ma okazję współtworzyć.
Z tego co wyczytałem w dodatkach, to nie pierwsza kolaboracja Przemka z scenarzystą Stephenem Kokiem. Word Smith to cały czas ukazująca się seria w klimatach steampunk fantasy. Każdy kolejny zeszyt (a te są całkiem grube, ponad 60 stron) jest fundowany na kickstarterze, a w dodatkach można się zaopatrzyć w kolejne części. Pierwsza odsłona wyszła w 2017 roku, komiks trafił m.in. do australijskich szkół. Później było trochę przerwy a od czterech lat kolejne zeszyty ukazują się już regularnie. Część piąta, która miała niedawno premierę, nie kończy ani historii, ani żadnego story-arcu. Choć może to dobry moment, by skusić kogoś do obserwacji serii i ewentualnego nadrobienia zaległości.
Word Smith jest historią o Victorii, dziewczynie, która para się dość specyficzną formą kowalstwa. Umie, wykorzystując pewien minerał, wykuć w nim dane słowo i włożyć w niego odpowiedni ładunek emocjonalny. Każdy, kto otworzy szkatułkę z takim wykutym słowem, doznaje silnych emocji z nim związanych. Dlatego klientami Viktorii są najczęściej ludzie, którzy proszą o produkcję słowa mającego pomóc ich najbliższym; czy to w odnalezieniu się w ciężkich chwilach czy w wyprostowaniu życiowych zakrętów. Technicznie to przypomina trochę zażywanie dopalaczy - klient otwiera skrzynię, minerał ze słowem robi 'puf', klient robi 'niuch', efekt oszołomienia trwa kilka minut. A sam zalążek fabuły jest dość oczywisty - historia zaczyna się od sytuacji, w której wykute słowo nie działa tak jak chcieliby zamawiający.
Świat przedstawiony jest nieskomplikowany - to odpowiednik naszej Ziemi. Miejscem akcji jest anglosaska w konstrukcji miejscowość, ale fabuła dzieje się również na terenach prawie-że Rosji i prawie-że Japonii. Ot, różnice występują przede wszystkim w nazwach geograficznych. Również imiona bohaterów zdradzają etniczną przynależność. Główne novum to występowanie elementów fantastycznych (kucie słów ma wiele wspólnego z magią) a pomocnikiem Victorii jest mały smok. I są elementy steampunkowe, czyli wielkie maszyny napędzane parą wodną. Chociażby sterowce - kapitan jednego z nich odgrywa pierwszoplanową rolę w komiksie.
Najsłabszy jest pierwszy zeszyt, który ustawia reguły rządzące światem Word Smith. Mimo iż to seria przeznaczona dla młodszego odbiorcy, to Stephen Kok ma problemy z rozruchem. Rozwiązania fabularne są rodem z reklam. Osią fabularną jest odejście mężczyzny od kobiety. Więc teoretycznie jest jakiś ciężar gatunkowy, jest przemycony przekaz społeczny, ale... ten smutek jest mocno udawany. Wszyscy rzucają się do jego rozwiązania z gromkim uśmiechem i z werwą rodem z wieczorynkowych Sąsiadów. A co, my nie zrobimy happy-endu? Owszem, komiks przygodowo-młodzieżowy nie operuje psychologiczną głębią, ale hurra optymizm w postawach bohaterów i wiecznie uśmiechnięte buzie są żywcem wyjęte z telewizyjnego sponsoringu.
Na szczęście, im dalej w las, tym coraz lepiej. Kok pokazuje, że ma pomysł na wątek przewodni, wdraża go w dobrym tempie, wprowadza na arenę nowe, ciekawe postacie i zgrabnie żongluje prawami serii - wątki lubią powracać, zazębiać się, bohaterowie nie są już tacy przesadnie trzpioccy. Stephen cały czas porusza się w estetyce komiksu dla dzieci, ale z zeszyty na zeszyt daje się odczuć coraz lepsze scenopisarskie wyczucie, mimo programowego komiksowego przerysowania. Lepiej kreśli bohaterów, gdzie trzeba skacze w przeszłość, by dopowiedzieć pewne kwestie, nadaje negatywnym postaciom zrozumiałe motywacje. Dorosły czytelnik może się krzywić na pewne rzeczy - "żart" powtarzany wiele razy przestaje śmieszyć a zaczyna irytować (a tym jest nadmierna skłonność bohaterów do łakoci) czy brak wyłuszczenia prawideł rządzących magią (czy jest nadrzędna w stosunku do zaawansowania technologicznego, czy może skromnym dodatkiem bez możliwości rozwiązań deus ex machina?), niemniej jednak nawet wiekowemu czytelnikowi dość łatwo wciągnąć się w przygodę, gdyż i zmiany miejsca akcji jak i "przygody zeszytu" nie pozwalają na znużenie.
Podobnie ma się sprawa ze stroną graficzną. Zeszytowi pierwszemu, mimo wyraźnych cech stylu Przemka, brakuje jeszcze Dedelisowego pazura. Widać mocno komputerową, obłą kreskę. Bardzo poprawną, z prostymi kolorami Peytona Freemana, z ciągotkami do młodzieżowego webkomiksu. Dedelis oczywiście ma anatomię z jednym palcu, więc jego cartoonowy styl odpowiednio dynamizuje opowieść. Postacie żyją, mają emocje, własne charaktery a nakreślony świat wydaje się być kompletny w swojej kreacji. Od zeszytu drugiego artysta wskakuje na półkę wyżej. Pojawia się w jego kresce więcej artystycznego nerwu, drobnych kreseczek nadającym twarzom i ubraniom 'zmarszczek' oraz prawie, że barokowy przepych w zapełnianiu kadrów i ustawień kamery. Takiego Dedelisa poznałem w The Way Long Back i taki Dedelis zapowiada się w Death to all slashers. Konrad Koko Okoński ma godnego 'konkurenta'!
O takich seriach, jak Word Smith, pisze się 'sympatyczna'. To ładnie opowiedziana i miodnie narysowana młodzieżówka. Wbrew pozorom, na pierwszym planie są wątki obyczajowe. Gdyż fantasy, póki co, jest używane głównie do kucia słów a elementy steampunkowe... goszczą najczęściej jako elementy ubioru. Ale się czyta, z coraz większym zainteresowaniem 'co dalej'.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz