Cóż, w świecie IDK apokalipsa zombie trwa w najlepsze. Mogłoby się wydawać, że twórczyni zacznie rzucać odgryzanym mięchem na lewo i prawo, a hałdom flaków nie będzie końca, a tu proszę - Zvyrke skręciła fabułę w klimaty dość klaustrofobiczne.
O tym, jak epidemia zombie szaleje w USA dowiadujemy się z pierwszych stron komiksu, w formie telewizyjnych wiadomości. Jest klasycznie źle - pozwolenia na przejazd, zakorkowane mosty i krwawe żniwa na ulicach. Ale dość szybko scenariusz wraca do pojmanego Neila, który dostał się w ręce pięciu wirusologów szukających szczepionki na wirus zombizmu. A gdzieś tam indziej mutant Ransen błaga dr Shannon by ta ruszyła cztery litery w poszukiwania dawnego pacjenta.
Zvyrke podjęła dość odważną decyzję podejmując dalszy ciąg historii - pierwszoplanowych bohaterów odsunęła w cień i skupiła się głównie na nowych postaciach. Laboratorium naukowców trochę może przypominać filmową korporację Umbrella z Resident Evil - to miejsce odosobnione, z ograniczonym kontaktem ze światem zewnętrznym, w którym pracownicy są zmuszeni przebywać sami ze sobą przez dłuższy okres czasu. I jak w większości tytułów post-apokaliptycznych, często okazuje się, że człowiek jest najgorszym potworem.
Tak, biolodzy w 2DK and beyond to nieźli zwyrole. Zvyrke przedstawia zróżnicowany wachlarz portretów psychologiczny pracowników. Tych gości, poza Młodym, nie da się lubić. Małostkowość, perwersja, dawne zatargi, niespełnione nadzieje, chore ambicje - scenariusz z każdą stroną odsłania coraz mroczniejsze oblicze ekipy powoli osuwającej się w coraz większe szaleństwo. Tym razem nie z powodu Zua - posępne bóstwo nie pojawia się tym razem w historii. Tu człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie... Cała empatia czytelnicza przelewa się na Neila, któremu autorka nie poskąpiła cierpień. Co znamienne - Zvyrke zafundowała chłopakowi nie tylko fizyczne cierpienia, lecz także psychiczne. Bardzo propsuję sposób przedstawienia udręczonego mózgu Neila - pewne sceny z jego udziałem wywołują autentyczny żal.
Porównując D-emonology, komiks z 2017 roku, od którego wszystko się zaczęło, widać ciągły progres warsztatowy. Kreska Zvyrke jest wciąż nerwowa, rozedrgana, chaotyczna. Miejscami kadry zdają się emulować skrobanie cienkiej stalówki po papierze. Ale wyobraźnia autorki w kwestii budowania kadrów czy napięcia jest dużo ciekawsza. Bardzo podoba mi się strona 41, w której zmęczenie jednego z naukowców jest pokazane w coraz szerszym snopie światła. Zakuty z kajdany Neil jest antytezą Hannibala Lectera z Milczenia Owiec. Sceny gore obstawiły właściwe miejsca, tam, gdzie mogły wybrzmieć najdobitniej. Kamera pracowicie przeskakuje od niedospanych twarzy twarzy bohaterów po szersze perspektywy. A oszczędne dozowanie teł tylko podkreśla klimat klaustrofobicznej duszności.
Nie mam złudzeń, że cykl Zvyrke dalej będzie okupował komiksowe nisze i przegrywał z o wiele chudszymi zinami. Mimo, iż oferuje czytelnikowi to, co lubi - fabularną nieprzewidywalność. Nie sposób po 2DK było przewidzieć, co się wydarzy w Beyond i nawet nie próbuję kombinować, w którą stronę pójdzie kontynuacja (tak, to jeszcze nie koniec). W samym omawianym tomie jest dużo dobra - nieźle poprowadzony wątek biologiczno-detektywistyczny, niespodziewany zwrot akcji, słuszna ilość chorych scen, dobre dialogi (choć i tu trafił się jeden czy dwa żarty z gatunku 'ubogich') oraz sprawne sportretowanie bohaterów.
W notce wydawniczej można przeczytać, że to najnudniejsza część serii. Najbardziej kameralna, owszem, ale zawierająca tyle samo fabularnych pazurów co wcześniejsze odsłony. Choć trochę brakło mi gościnnych występów "bóstw". A może śladowe ilości fantastycznych elementów (oprócz zombie things) sprawiły, że 2DK and beyond ma w sobie sporo ikry? Tak czy siak - Zvyrke dostarczyła kolejny, mocny tytuł!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz