Festiwal Komiksu w Krakowie, sobota, sala giełdowa. Około południa spory tłum ludzi. Więc by się nie przepychać, podszedłem do luźnego stoiska, za którym siedział chłopak w otoczeniu kolorowych dziewczyn, pocztówek i przypinek z tęczowymi unikornami.
Tym człowiekiem był bohater dzisiejszego wpisu. Przywiózł ze sobą sześć kilkustronicowych zinów wydanych na ultra cienkim papierze. Zagaiłem niepewnie, co w środku można znaleźć. I facet się rozgadał tak, że miałem wrażenie, że oto przede mną leżą grube tomiszcza pełne sensacyjnych fabuł. Uruchamiając na moment żyłkę hazardzisty, poprosiłem Słonia o sprzedanie mi trzech trzech wybranych przez niego tytułów na zachętę. I tym sposobem stałem się właścicielem Anegdot.
Zgodnie z nazwą Anegdoty anektowane to klasyczne anegdoty sytuacyjne. Podobno prawdziwe; kiedyś sprawdzę autora czy aby nie trolluje czytelników! Opowiedziane w dowcipny sposób i z suspensem. To ten rodzaj historii, które mają małą szansę na zaistnienie, ale czasami zbiegi okoliczności układają się w tak dziwne wzory, że niemożliwe staje się prawdziwe.
Pan Bulstrom to rzecz dziejąca się w Helsinkach, w latach 80-tych ubiegłego wieku. Tytułowy bohater na lotnisku pije parę głębszych. Będąc już nieźle wstawionym, myli loty i zamiast wsiąść do samolotu do Sztokholmu, trafia na pokład maszyny lecącej do Tokio. W finale tej historii gość dostaje odszkodowanie. A co jest 'mięsem' tej opowieści to ciąg lekko absurdalnych wydarzeń prowadzących do 'nieoczekiwanej zamiany miejsc'. Autor pozwala sobie w tej historii na pewnego easter-egga, nierzeczywistą wkrętkę by podbić komizm sytuacji, ale i bez niej opowieść broni się sama (choć jest fajna!)
Autor również twierdzi, że i historia pokazana w Złodziejach kebabu jest autentyczna. Którejś ciepłej nocy, gdzieś na Śląsku, dwóch blokersów dostaje gastrofazy poalkoholowej i postanawia wszamać kebaba. Ale takiego darmowego, najlepiej kradzionego. Co może pójść nie tak? Jeśli jednego z nich poniesie fantazja - wszystko :) Naprawdę to prawdziwe zdarzenie? Ma wszelkie znamiona urban legend, ale jest autentycznie śmieszne!
Da(j)esz Daesz przenosi nas w 2014 rok na przedmieścia San Francisco. Tam podrzędny handlarz używanymi samochodami, siedząc w niedzielne przedpołudnie przed TV dowiaduje się, że... wspiera terrorystów w Syrii. Jak do tego doszło, trzeba koniecznie przeczytać. Paweł Słoń do tej historii dopisuje już własny, fikcyjny epilog - niekoniecznie potrzebny i rozwadniający absurdalność sytuacji, ale mówi się trudno.
Dwie ostatnie historie zostały narysowane w osiem godzin, podczas maratonów. To widać. Kreska Słonia jest umowna, karykaturalna, idąca w minimalizm. Bardziej lubię kreskę Pawła w pierwszej opowieści, gdzie miał czas na przedstawienie szczegółów twarzy, więcej teł i przemyślanych zabaw kamerą. Autor nie ma aspiracji to stawania w szranki o miano rozpoznawalnego rysownika - dobrze mu w niezalu, choć zdarzy mu się momentami wskoczyć w stylistykę uprawianą przez Guya Delisle. Albo, sięgając bliżej, Anny Krztoń. Za to zauważalnie lepiej się czuje jako scenarzysta - umie na tych ośmiu stronach rozplanować tak swoje historie, że się je dobrze czyta. Flow jest odpowiednio równy, twórca znajduje czas i miejsce na pokazanie większego kadru, dymki są rozłożone w sposób naturalny i Paweł dość sprawnie kompresuje fabułę do niewielkiej objętości bez poczucia chaosu narracyjnego.
Wydaje mi się, że Słoń mógłby z powodzeniem wziąć się za dłuższą opowieść. Nie wiem jeszcze jakby sobie poradził w autorskich fabułach, bez podwaliny w postaci wyszukanych anegdot, ale storytellerski zakwas chłop ma i warto 'się przełamać'.
Tak teraz spoglądam na ten tekst i się drapię w głowię. Kurcze, chyba rozumiem czemu ten typ tak namiętnie o nich opowiadał przy stoliku. Naprawdę to króciutkie opowiastki, ale opowiedzenie ich paszczowo słowami zajmuje więcej czasu niż przeczytanie. A po lekturze zinów Słonia mam ochotę te historyjki 'ukraść' i spróbować sprzedać je znajomym przy okazji jakiejś nasiadówki 😈
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz