Akt I dla bohatera komiksu nie skończył się za dobrze. Co prawda uszedł żywy z zasadzki, ale całe poczynione plany musiały wziąć w łeb.
Kiriesława tworząc rozdział drugi, przygotowała dla Lecha Wieleckiego swoisty nowy początek. Nieprzytomnego szlachcica znajdują miejscowi chłopi i zawożą do wsi. Tam trafia pod opiekę Tolisławy, młodej i samotnej zielarki. Początkowo po odzyskaniu przytomności traktuje swoją uzdrowicielkę z nieufnością, ale wraz z upływem czasu między tymi dwoma rodzi się uczucie. Rozkwitająca miłość nie ma łatwo - musi pokonać różnicę społeczną, nieufność, zazdrość i wiejskie uprzedzenia. W grę wchodzi ponadto mroczna tajemnica z przeszłości jak i pojawienie się konkurenta walczącego o względy białogłowej. Równocześnie mamy wgląd w sytuację panującą w rodzinnym domu Lecha. Tam sytuacja wydaje się być względnie spokojna, choć Kiriesława umiejętnie kreśli kilka potencjalnie zapalnych punktów.
W akcie II artystka również nigdzie się nie spieszy; to wciąż wolno rozwijająca się opowieść. Gdy zacząłem czytać ją w odcinkach, w momencie ukazywania się kolejnych odsłon, mocno kręciłem nosem - że komiks z gatunku drama przeskoczył do romance. Miałem nawet żal do autorki, że spowodowała u Wieleckiego większy wstrząs głowy, niż mogłoby się wydawać. W końcu Lech po coś zaciągnął się do wojska i poczynił pewne obietnice. A tu nagle o tym zapomniał. Owszem, w rozmowie zdradził kilka ważnych informacji na temat przeszłości swojej rodziny, ale wcale w jego postawie nie było widać specjalnego lęku o najbliższych. Ba, dość szybko zapomniał o bożym świecie utopiony w modrych oczach Tolisławy. Co było out-of-character Lecha z poprzedniej części. Dopiero lektura całości sprawiła, że umysł właściwie skompresował podane informacje w odpowiednie ramy czasowe i uczucie zmalało. Nie do końca znikło, gdyż mimo ugodzenia strzałą amora powinien regularnie zadręczać się myślą co u najbliższych. Całe szczęście, końcówka wraca fabułę na bardziej spodziewany tory.
Ale też slowburnerowe tempo opowiadania historii ma swoje zalety. Choć między Lechem a Tolisławą jest od razu łatwo wyczuwalna chemia, to twórczyni umiejętnie dawkuje napięcie. W tym celu rzuca im małe kłody pod nogi, głównie w postaci pozostałych mieszkańców wsi. W lokalnej społeczności Tolisława jest posądzana o bycie wiedźmą, musi zmierzyć się z oskarżeniami o łatwe prowadzenie się, dodatkowo wplątuje się w niezręczny układ z jedną z wieśniaczek. Lech również doznaje nieprzyjemności ze strony nieufnych lokalsów - ci dobrze wiedzą jak kończą się finalnie romanse pana i dziewki.
Co najważniejsze - wszystko to dzieje się w zjawiskowych okolicznościach codziennego chłopskiego życia. Kadry wypełnia rozbuchana, kolorowa przyroda, wśród której rodzi się uczucie. Jednym z najjaśniejszych momentów aktu są obrzędy związane z obchodami Zielonych Świątków. W pozostałych królują maki, malwy, zioła. Aż ręka automatycznie klikała klawisz F11 by obejrzeć niektóre panele w full-screenie. Drugim, świetnym patentem na prowadzenie fabuły jest opowiadanie 'wzrokiem'. Do teatralności rysunków artystki już się przyzwyczaiłem, teraz odnalazłem 'dopowiedzenia fabularne' w spojrzeniach bohaterów. Kiriesława często stosuje zbliżenia na twarze, ale tak rysuje źrenice postaci, że nie potrzebuje dodatkowych dialogów - wyraz oczu niejednokrotnie mówi znacznie więcej niż kolejny dymek.
By oddać sprawiedliwość artystce - nie samym romansem Akt II stoi. Dziewczyna porusza pewne problemy społeczne, jak przemoc domowa czy układane małżeństwa. Musze przyznać, że ciekawiej mi się czytało wątki dziejące się w domu rodzinnym Wieleckiego. Tam wydarzenia były bardziej zwarte i miały podskórną gorycz o większym potencjale dramatycznym na przyszłość. Ciąg dalszy łatwo przewidzieć, mamy pewne przesłanki w postaci wróżb, ale to tylko wzmaga niecierpliwość przed oczekiwaną konfrontacją i spięciami na linii szlachcice-pospólstwo. Dlatego traktuję ten rozdział jako album przejściowy, mam nadzieję, że w tomie trzecim akcja mocniej ruszy z kopyta.
Ale musze też parę rzeczy skrytykować. Komiksowi przydałaby się mocna korekta. Jest sporo literówek, trafia się nawet błąd ortograficzny (wyrażenie na prawdę w tych kontekstach powinno być napisane razem naprawdę). Twórczyni zdecydowała się użyć w niektórych dialogach stylizowanej gwary chłopskiej. Spoko, tylko powinno stosować się ją konsekwentnie. Nie można użyć jej w jednym dymku, a w drugim przedstawić zdania już współczesne. Jak zamieniamy w wypowiedziach ą na o i ę na e, to robimy to do końca. Przesada działa także w drugą stronę - jestem prawie pewien, że w XVII wieku nie rzucano kurwami, cholerami i innymi, współczesnymi nam wyrazami. Szczególnie, że dość łatwo znaleźć bardziej neutralne zamienniki. Miałem również problemy z połapaniem się kto jest kim w rodzeństwie Lecha, postacie są zbyt podobne. I trochę razi w oko momentami zbyt pobieżne przerabianie fotorealistycznych zdjęć na komiksowe 'mazy' - największy zgrzyt miałem oglądając zastawę stołową u Wieleckich. Oraz niektóre kadry z lasem.
Mimo niedoskonałości - Jastrzębia Pieśń #2, celebrując slamazarność fabularną, mozolnie wypracowuje sobie u czytelnika ciekawość dalszych losów głównych bohaterów. To komiks kostiumowy, nie historyczny, więc trzeba pogodzić się z myślą, że main cast cechuje się typowo XXI-wiecznym sposobem myślenia. Finał może poirytować woltą psychologiczną Lecha Wieleckiego, ale jak nad zakończeniem dłużej pomyśleć, to można dojść do wniosku że to jedynie nieszczęśliwe nieporozumienie. Aczkolwiek można ten 'ambaras' było przedstawić w bardziej finezyjny sposób i jakoś wyjaśnić skąd Leszek miał wiedzę gdzie w okolicach rezydują złotnicy.
Słowem - jest co oglądać i co czytać. Nie jestem pewien czy już w październiku loguję się na start Aktu III, ale na pewno nie odpuszczę sobie przyjemności wysłuchania dalszych zwrotek Jastrzębiej pieśni. Kto przegapił #2, ten niech klika tu, na webkomiksy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz