Długo wzbraniałem się przed lekturą tego komiksu. W okolicach premiery tytuł zebrał dobre recenzje, a ja jakoś nie mogłem uwierzyć, że znajdę nim coś więcej niż sprytną żonglerkę fekalnym humorem.
Gdyż to komiks, którego siłą napędową jest gówno. Gówno jako ludzkie odchody, gówno jako stan umysłu, gówno jako satyra na popkulturę. Ot, wypisz-wymaluj, cała współczesna cywilizacja. W podobnie gównianej sytuacji poznajemy główną bohaterkę, Halinę. Pewnego zwyczajnego poranka, przy śniadaniu, dowiaduje się od swojej matki, że osoba, którą do tej pory uważała za ojca, wcale nim nie jest. Od tamtej pory świat dziewczyny zmienia się nie do poznania.
I teraz muszę wyspowiadać się ze swoich nietrafionych obaw. Owszem, dużo w komiksie kloacznego humoru. Autorzy na kolejnych stronach produkują gówno w ilościach hurtowych. Są strony, gdzie te kapie z każdej ramki i wydostaje się z każdego możliwego otworu. I tak, czytając historię miałem miejscami momenty 'słabe', gdyż nie ma co się oszukiwać - widok zafajdanego publicznego kibla ZAWSZE będzie powodował przypomnienie sobie panującego tam zapachu. Brrr, niemiłe uczucie. Podobnie jak skojarzenia z Nutellą. Nie można w ten sposób obrzydzać kanapek :)
Ale też Halina to udana satyra superhero. Autorzy pokazują, że każdy gówniany pomysł można zaprząc do superbohaterskiej fabuły i pociągnąć wg tamtejszych reguł. A to prosty przepis na pastisz i list miłosny do tego gatunku. Nawiązań i mrugnięć okiem jest w komiksie wiele, i to bardzo dobrych. Główna bohaterka przypomina Hit Girl z komiksów Marka Millara i Romity Jr. Bez trudu można wyłowić parę kadrów inspirowanych Chłopakami Ennisa. O scenie czerpiącej garściami z genez Batmana nie wspomnę - to najlepsza część komiksu. Przy czym trzeba cały czas pamiętać, że to satyra i autorzy Haliny wręcz rozkoszują się, mogąc wszystkie te zapożyczenia poddać wiwisekcji i postawić je w absurdalnym kontekście.
Bardzo fajnie w tym tytule wybrzmiewają odniesienia do bardziej przyziemnych spraw. Co prawda są one przemielone przez kabaretowo-groteskową maszynkę, ale gdzieś tam, między fałdami brązu, czai się podskórny smutek. Lubię fragment, w którym mama Haliny, po przyjeździe do USA, cała wystrojona i marząca o lepszym życiu, zostaje przydzielona do pierwszego zajęcia. Można parsknąć śmiechem patrząc na jej głupią minę, ale to raczej smutny obraz milionów Polaków stawiających pierwsze kroki na emigracji. Obraz polskiej policji reprezentuje otyły, podstarzały, wąsaty oficer - to wersja mocno różniąca się od rzeczywistej?
Ale czymże byłaby satyra, pozbawiona korespondującej z nią warstwy rysunkowej? Ernesto Gonzales ani myślał pójść w minimalistyczną karykaturę. Wziął sobie wolne, naoglądał się kreskówek Hanna-Barbera, zszedł do obskurnej piwnicy i zrobił swoją undergroundową wersję. I narysował świetny komiks. Machnął kapitalne projekty głównych postaci, nie oszczędzał na kolorze, poutykał mnóstwo szczegółów na dalszych planach, pozabawiał się kamerą i konstrukcją kadrów oraz pchnął w historię ogromny ładunek ekspresji i cartoonowego dynamizmu. Oczywiście, można palnąć, że Halina to komiks brzydki i niesmaczny, ale trzeba mieć w głowie niesamowitą wyobraźnię przestrzenną a w łapie dar do kreślenia giętkich krzywych by móc umieć wyprodukować taki soczysty turpizm.
Ergo: Halina to inteligentny pastisz o undergroundowym posmaku, którzy intencjonalnie ma za zadanie odepchnąć przypadkowego czytelnika. Dałem się oszukać i ja. Finalnie jestem kontent z zaprezentowanego tam poczucia humoru. Choć nie wiem czy chciałbym część drugą, gdyż furtkę do kontynuacji pozostawiono otwartą. Czasami too much is too much i lepiej zostawić z uczuciem nieprzejedzenia.
p.s. od samego komiksu lepsze są dodatki. Są bardzo, hmmm... kreatywne!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz