Poznajcie Johannesa Schachmanna. Najbardziej gderliwego i irytującego czarodzieja jakiego wydał świat.
Był sobie taki film Jak ukraść księżyc. W nim pewien szwarccharakter, geniusz zła parał się różnymi niegodziwymi zajęciami. A do pomocy miał cały zastęp miniaturowych minionków, które dzielnie znosiły haniebne postępowanie. Postać nie do końca była złym człowiekiem, skoro napotkane trzy dziewczynki z sierocińca wywróciły jego życie o 180 stopni. Johannes Schachmann to taki średniowieczny Dru mający do dyspozycji armię krasnoludków. Z tą różnicą, że ciężko w nim znaleźć pierwiastki sympatyczności, które by można było wyciągnąć na wierzch i podlać by rozkwitły. Na szczęście, pomimo całej jego upierdliwości, jest też pechowy i niezgułowaty. A to już wystarczy by go polubić. A przynajmniej jego historie.
Johannes Schachmann pierwotnie ukazywał się w odcinkach w antologii Warchlaki. Owa antologia jest tematyczna, zbierająca w danym numerze opowieści wg pewnego klucza. Teraz, gdy czytam wydanie zbiorcze Johannesa, widzę jak porządnie przyłożyli się do pracy panowie Piątkowki i Kuziemski. Każdy z odcinków jest zupełnie nieprzewidywalny w kreacji opowieści, skrzy się wariackim dowcipem i feerią mikro pomysłów. Dodatkowo humor i zabawianie czytelnika nie jest nadrzędnym celem opowieści - twórcom udało się rozbudować charakterologicznie postać, nadając jej nawet tragicznego wymiaru. Zgorzknienie życiowe rzadko wypływa ot tak, bo taki już charakter.
Mimo, iż akcja dzieje się w umownym XVIII wieku, przygody Schachmanna nie są ograniczone ani ramami czasowymi ani geograficznymi. Już w pierwszej opowieści mamy skok do mauzoleum, w której leży zakonserwowana mumia Lenina, zaś w drugiej udajemy się do alternatywnej Mongolii przyszłości funkcjonującej jako wielka i zbiurokratyzowana korporacja. Co ważne - Piątkowski nie jest zainteresowany wyłącznie post-modernistycznym mruganiem do widza i ubieranie współczesnych bolączek w komediowe fantasy. Owszem robi to bardzo często i z wielką swadą, ale też sięga po ponadczasowe wartości. Moją ulubioną odsłoną jest historia ożywienia golema, który - niczym konstrukt dr Frankeinsteina - jest przerażony swoją golemią brzydotą i pragnie jak najszybciej uciec z nieprzyjaznego mu świata. To opowieść niema, ale Mateuszowi nie potrzeba słów by nakreślić wzruszającą i tragiczna przypowieść o potędze miłości. Arcyśmieszny w swej absurdalności jest pojedynek dwóch magów w Bierce św. Maurycego. Prężenie muskułów kto jest bardziej czarodziejski znamy z podobnych rywalizacji w życiu codziennym.
Johannes Schachmann wywołuje u mnie ambiwalentne uczucia. Miejscami aż miałem ochotę krzyknąć 'dobrze mu tak!' a gdzieniegdzie wywoływał sympatię niczym struś pędziwiatr w znanej kreskówce. Emocje rozpaliła opowieść Traumy późnego merkantylizmu, które rzutują na postać nowe światło ale nie zmienia to odczucia, że chciałoby się dostać w łapki kolejne przygody, w których los przyniósłby bohaterowi kolejne zgryzoty. Gdyż Jacek Kuziemski ładnie je ilustruje. Kreską, która trochę może kojarzyć się z linorytową, natomiast o świetnej lekkości w oddawaniu emocji, szczególnie tych, w których Johannes się wkurza i pęka mu żyłka.
W przedmowie Kajten Kusina pisze, że "trudno w przypadku tego komiksu mówić o intertekstualnym szarżowaniu, kiedy to wszystko połączone jest z dowcipami opartymi na slapticku". Więc zadaję sobie pytanie, czy w ostatnim czasie miałem okazję przeczytać inteligentniejszą serię humorystyczną. Póki co, w głowie pustka...
A pierwszą opowieść z tego zbiorku można przeczytać tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz