Po romansie ze zjadliwymi wirusami, Jarek Kozłowski poozstaje w tematach masowej zagłady.
Bohaterem kolejnego zinka Kozłowskiego jest postać eleganckiego duszka. Ubranego w schludne prześcieradło i ładnie zawiązaną muchę. Właściwie to nie do końca jest duch, bardziej pasowałoby do niego określenie hmmm... omen? Stworek znajduje cierpliwego słuchacza w osobie mniej eleganckiego duszka, któremu opowiada historię swojego życia. Ogólnie nasz protagonista imał się różnych zajęć w swoim długim życiu, ale żadne nie przyniosło spełnienia. Dopiero na ostatniej stronie mamy okazję poznać ten właściwy, satysfakcjonujący zawód (tytuł jest spoilerem).
I podobnie jak bohater poprzedniego wpisu, Wodzirej to przykład satyrycznego wydawnictwa. Jednak Jarek jest znacznie wprawniejszym scenarzystą - żarty słowne są umiejscowione w odpowiednim kontekście, fabuła co chwilę wzbudza uśmiech nieoczywistymi skojarzeniami, postmodernistyczne gry udanie czerpią inspiracje z obserwacji współczesności. Do tego sam bohater - lekko fajtłapowaty, trochę pechowy, wdzięcznie roztargniony - gościa zwyczajnie na tych ośmiu stronach da się polubić i cieszyć jego finalnym szczęściem. Gdyż zakończenie, mimo iż teoretycznie makabryczne, jest głównym środkiem ciężkości tego skromnego zinka!
Wodzirej to przykład siły minimalistycznej kreski. Minimum tuszu - maksimum przekazu. Z jajem, kopem, humorem. Kozłowski kolejny raz dostarczył dobry stuff.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz