Ha, dałem się wkręcić w 'kampanię promocyjną' komiksu i nastawiłem się na coś innego, niż rzeczywiście dostałem. A że lubię być fabularnie oszukiwany...
Opis na tylnej okładce głosi (wtóruje mu autor w wywiadach), że to opowieść o najsłynniejszym jasnowidzu II Rzeczypospolitej, Stefanie Ossowieckim. Gdy spytano go latem w 1939 roku czy wybuchnie wojna, ten odrzekł że nie. Ottoich przedstawił własną wersję wydarzeń, próbującą odpowiedzieć na pytanie, czemu ów człowiek skłamał.
Funny thing is... że Ossowiecki w tej historii jest postacią drugoplanową, albo nawet i obstawia trzeci rząd. Jest kołem zamachowym całej opowieści, ale rzadko pojawia się na kartach komiksu. Co było dla mnie największym zaskoczeniem - spodziewałem się dostać historię, w której gra on główne skrzypce i z której dowiedziałbym się coś więcej o tej charyzmatycznej postaci. A otrzymałem opowieść okultystyczną, w której stawka znacznie przewyższała zagrożenie związane ze zbliżającą się agresją hitlerowskich Niemiec.
Akcja dzieje się w kilku liniach czasowych - tuż przed II wojną światową, w jej trakcie oraz w 1994 roku. Główna oś rozgrywa się w latach 90-tych, ale punkt zero przypada na rok 1939, kiedy to pewnej nocy Ossowiecki budzi się przerażony wizją zniszczonego wojną kraju. Natomiast jedną z pierwszoplanowych postaci jest profesor Prosper - przyjaciel jasnowidza i powiernik jego ostatniej woli przed śmiercią. Związany obietnicą, poświęca resztę życia nad zgłębieniem tajemnic zawartych w kopercie oznaczonej liczbą 827, w którą wszedł w posiadanie w dramatycznych okolicznościach.
Ottoich podszedł na opowiedzenia historii z iście filmowym zacięciem. Na początku atakuje niepowiązanymi ze sobą watkami, skacze w czasie i w przestrzeni, etapuje enigmatycznością i niedomówieniami, po czym zaczyna wszystko ładnie pleść w warkocz. I choć fabuła od samego początku jest gęsta, to wraz z wydarzeniami opowieść nabiera coraz bardziej horrorowej pleśni. Trup ściele się gęsto, uczucie zagrożenia przybiera na sile a jednak finał jest na swój sposób oczyszczający.
827 nie jest jest premierowym komiksem. Ottoich stworzył go wiele lat temu i schował do szuflady; dopiero dzięki staraniom Krzysztofa Lichtblaua z wydawnictwa Granda ujrzał światło dzienne. Może tak mu było pisane - dziś już wiemy, że za komiksami łodzkiego artysty stoi potężny research a fabuły są gęsto nasączone mitologiczną symboliką. Z tego powodu tuż po lekturze zacząłem googlować. O ile włócznię przeznaczenia kojarzyłem, to ze zdziwieniem przeczytałem background stojący za postacią Laurentiusa Dhura. Natomiast wciąż niewiadomą pozostaje tytułowe 827. I chociaż dostajemy mniej-więcej odpowiedź czym owa liczba jest, to jestem przekonany, że nie została ona wybrana przypadkowo i kryje się za nią jakiś klucz nawiązujący do jakiegoś kabalistycznego dzieła.
Pod względem graficznym, widać wyraźnie że to wczesne dzieło Ottoicha. Ma tu jeszcze kreskę bardziej... nonszalancką w porównaniu do tej z Dwóch gwoździ. Złośliwi nawet mogą powiedzieć "okej, fajne te storyboardy, kiedy line-arty'? Ale jeśli pominąć charakterystyczny, bulwiasty styl artysty, to okazuje się, że trzymamy w ręku tytuł, który z powodzeniem przeniósłby na duży ekran Clive Barker, twórca Hellraisera. Postacie Ottoicha, szczególnie villiani mają w sobie coś z prezencji Cenobitów. Barbara Zdunk jest postacią androgyniczną, Dhur straszy wytrzeszczem uzębienia, scena pojawienia się głównego złego przypomina moment powrotu do życia Franka Cottona. Ale też Ottoich korzysta z własnych patentów - jest w komiksie kilka odjechanych całostronicowych kadrów, które są magnetyzujące w swej brzydocie.
W 827 autor jeszcze nie używa ostrych kolorów, które są niezbędnym elementem jego flagowej serii. Paleta jest raczej stonowana i przepuszczona przez bure filtry. Ale kolory są tu ważnym elementem opowieści - łączą plany czasowe i wymiary. Warto przy kolejnej lekturze zwrócić na nie uwagę i próbować rozgryźć ich kod użycia, który absolutnie nie jest przypadkowy.
Gdyby tę historię wzięli na warsztat amerykańcy - Scott Snyder, Robert Kirkman czy Jeff Lemire - rozciągnęliby tę historię na kilkadziesiąt zeszytów. Byłoby więcej flashbacków, pogłębień psychologicznych, rozbuchania mitologicznego i zostawienia otwartej furtki pod potencjalną kontynuację. A tak mamy okazję na 96 stronach poobcować z zwartą fabułę bez niepotrzebnego wodolejstwa. I to się ceni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz