Martewicz w kolejnych przygodach swojej flagowej serii zapragnął przedstawić autorską wariację na temat... Thanosa! Tak, tego fioletowego złola od Marvela.
Jakub nie przestaje mieszać w głowie swoim czytelnikom. W poprzednich tomie Kaydan został postrzelony i cudem uniknął śmierci a dodatkowo autor umieścił w nim 'podcykl' przedstawiający przygody Henryka w alternatywnym, post-apokaliptycznym świecie. W najnowszym zbiorku jeszcze mocniej podkręcił zabawę w multiwersum, dlatego lektura - jakby nie patrzeć - rozrywkowej serii wymaga sporo skupienia by nie ulec skołowaniu. Nie wspominając o tym, że Żarłak, bohater tego zbiorku miał 'pierwsze pojawienie' w numerze specjalnym.
To jedziemy z koksem: Kaydan przybywa do Shanghaju w poszukiwaniu swej niedoszłej zabójczyni Marty Olak. Ale już parę kartek dalej mamy przeskok do alternatywnej przeszłości. Nie tej znanej z Post Scriptum, ale zupełnie nowo wykreowanej. Akcja tytułowych Kosmicznych Patałachów dzieje się w latach 80-tych ubiegłego wieku, w których początkujący milicjant Henryk Kaydan (jeszcze w kruczoczarnym wąsem) planuje wspólne życie ze swoją wybranką. Ale równocześnie gdzieś w głębinach kosmosu napotykamy statek pełen rekinów-piratów pod wodzą Żarłaka. Ów stwór (to ta postać z okładki) pała chęcią zemsty na Henryku Kaydanie za bliżej nie poznane starcia w przeszłości. Problem w tym, że 'kosmiczny' Kaydan wygląda jak siwy Kaydan z pierwszych stron komiksu. Sytuację gmatwa fakt, że... nie jest człowiekiem; to pochodzący z planety Majoria Galaktyczny Myśliwy i Obrońca Przestworzy. Uff... wszystko jasne, prawda?
Martewicz w najnowszym zbiorku jeszcze bardziej daje wyraz uwielbienia do amerykańskiego komiksowego kampu rodem z tanich zeszytówek. Uczynienie głównymi postaciami rasę rekinoidalnych najemników jest tego dobitnym wyrazem. I z podobną rozkoszą depcze prawa fizyki, co pozwala mu zasiedlić kosmos całą gamą niemożliwych stworzeń. Na jednej szali rozrywki mamy więc gargantuaniczne ośmiornice, na drugiej coś na kształt startrekowskiego Ferengi. I oczywiście masę marvelowskiej akcji. Jakub w części kosmicznej zaprzęga do roboty wszystkie znane patenty wypracowane m.in. przez Dom Pomysłów. Pierwsze strony poszczególnych zeszytów mają obowiązkowy całostronny rysunek, w środku co rusz napotykamy splash-pages, trafiają się też mini-encyklopedie z biografiami postaci. Kto zaczytywał się w TM-Semicach, poczuje się nostalgicznie jak u babci na wsi.
Wątki z Żarłakiem wykorzystującym Kostki mocy są najfajniejsze. To pulpa pełną gębą, w której przemierzamy kolejne lokacje, napotykamy kolejnych mieszkańców naszego kwadrantu galaktyki, uczestniczymy w bijatykach na mniejszą i większą skalę oraz wchłaniamy fabułę, której celem jest doprowadzenie do kolejnego łubudu. Mamy więc kolejny przykład wyobraźni Martewicza, który już wcześniej pokazał, że w jego historiach nie chodzi o respektowanie praw przyrody, ale o elementarny fun. A ten tu wyraża się poprzez stwory, maszyny kosmiczne, egzoszkielety i pranie po mordzie. Oraz humor, często oparty na easter-eggach. Humor trochę czerstwy, miejscami za suchy (główny handlowiec ma na imię Yanush), choć w tym przypadku niespecjalnie gryzący się z intencjonalnie ramotkowym stylem opowiadania. Z wątkami 'na ziemi' jest już mniej fajnie. Nie wiem czy będzie kontynuowany temat chiński; właściwie nic się w nim nie wydarzyło oprócz jednego, enigmatycznego kadru. Również wątek młodego Kaydana prowadzi donikąd. Dostajemy opowieść z gatunku 'jak to za komuny było'. Owszem, wplecenie do fabuły TEJ postaci historycznej zrobiło klimat, ale brakło jakiejś myśli przewodniej, po co w ogóle czytamy o przygodach tego alternatywnego HK.
Przy okazji innego tegorocznego komiksu Martewicza, Kociej Planety, często w recenzjach pojawiało się stwierdzenie, że warsztat chłopaka jest coraz lepszy. W Patałachach facet ma taką parę w łapach, że gdyby z jakiś powodów przestał się rozwijać, odbyłoby się to z małą stratą dla czytelników - kreska Jakuba jest już na tyle byrnowsko-soczysta, że udźwignie dowolną ilość podobnych fabuł. Pora na podszlifowanie umiejętności pisarskich. Gdyż, mimo czystej rozrywki, zdarzają się błędy scenariuszowe, które rażą. Czytając komiks zastanawiałem się, co powoduje, że Żarłak raz zakłada hełm z wodą do oddychania, innym razem sobie świetnie bez niego. W pewnym momencie wydaje się, że próżnia jest tym czynnikiem, ale kilka stron dalej widzimy rekinka przemierzającego kosmiczną pustkę bez tego urządzenia. I Jakub czasami gubi postacie bądź rzeczy. Podczas potyczki z Kosmągiem, Kaydan nagle znika by pojawić się ponownie, gdy kurz walki opada. Albo statek Patałachów - porzucony w drugim zeszycie, na końcu znajduje się ot tak. Gdyby wpisać w dialogi dwa zdania co, jak, gdzie i czego - byłoby przyjemne poczucie ciągłości akcji. A tak otrzymujemy drażniące teleporty.
Martewicz już szykuje (podobno ostatniego) integrala HK, mającego powyjaśniać wszystkie wątki. A ja - świadom pewnych niedoskonałości tego zbiorku - chciałbym niniejszym podziękować mu za nostalgiczny trip do pierwszej połowy lat 90-tych, kiedy to Superman przyniósł fragment niezwykłego kosmosu do małej podtarnobrzeskiej wioski.
cyt: "(...) napotykamy statek pełen rekinów-piratów pod wodzą Żarłaka. Ów ssak (to ta postać z okładki) pała chęcią zemsty na Henryku Kaydanie(...)"
OdpowiedzUsuńRekin to ssak?
Proszę, nie odchodź stąd nigdy! Poprawione :)
UsuńAleż proszę bardzo.
OdpowiedzUsuńNiewiele jest recenzji polskich komiksów tzn. polskich autorów a nie wydawanych w jęz. polskim. Wszyscy piszą tylko o tych marvelach i innych batmanach.
Więc dopóki będziesz pisał o tych naszych "niszowych" dziełach, to będę tu wpadał.
ps. A propos pana Martewicza (bo to szanowany mąż i ojciec, a nie żaden chłopaczek), może już widziałeś, a jak nie, to obczaj - założył niedawno kanał na YT - "Komiksowa Nawijka".