sobota, 5 lutego 2022

Jeden odcinek (scenariusz i rysunki: Kosmiczna ekspedycja kube, wydawnictwo własne, 2021)


To moje drugie spotkanie z twórczością kekube aka Kosmiczna ekspedycja kube i... jak ten człowiek sprytnie operuje pastiszem, hołdując kiczowatym fabułom!

Pomysł na fabułę jest kapitalny w swojej prostocie. Oto siadamy do seansu właśnie lecącego w TV jakiegoś starego, tasiemcowatego serialu. O produkcji nie wiemy nic, po prostu wsiadamy na godzinę do rozpędzonego wagonu z zamiarem dobrej zabawy. W niniejszym zinie oglądamy losowy odcinek Wojaży warzywnej wojowniczki Elizabeli. Trafiamy na jakiś kluczowy odcinek: Elizabela, z towarzyszącą drużyną, szukając potężnego artefaktu, wpada w pułapkę zastawioną przez swojego odwiecznego wroga Demoniktusa.

I jak można się domyślić - autor nic nie wyjaśnia. Kto jest kto, co to za artefakt, kim jest wróg, co to za świat, w którym toczy się przygoda. Ba, by zwiększyć telewizyjną immersję - dostajemy skrótowy prolog, cliffhanger i równie zajawkową zapowiedź kolejnego odcinka. A w środku panuje rozkoszny kicz! Sceny walki rodem z Pokemonów, patetyczne dialogi z produkcji He-mano-podobnych, prowadzenie akcji wycięte z sesji RPG i opary post-modernistycznego absurdu (dotyczące postaci drugoplanowych). Kekube jest świadom infantylności swej opowieści, dlatego stawia przede wszystkim na zwichrowaną parodię: sztampowe rozwiązania spotykane w produkcjach fantasy nabierają przyjemnego absurdalnego smaczku, gdy tylko wyciąć z nich początek i koniec. Pomysł może i głupi - ale działa! A wisienką na torcie jest epilog, w którym dostajemy widok dwóch postaci po obejrzeniu owego odcinka. Jest czysto pure-nonsensowy i to chyba najlepsze zakończenie z możliwych.

Kekube rysuje swoje ziny minimalistyczną kreską, równie infantylną co opowiadane historie. Ale uwaga - minimalizm nie oznacza ograniczonego pola manewru. Tutaj wyobraźnia artystyczna wydaje się rozsadzać kadry. Nie sposób nie zauważyć ciekawego zawieszenia kamery, dzięki czemu można obserwować pomieszczenia pod fajnymi kątami. Proste, oszczędne pociągnięcia pędzla w zupełności dają radę nakreślić charakterystyki postaci i tempo akcji. Mój ulubiony kadr to ten ze strony 7, w której Demoniktus przechodzi się po sali niczym Lord Vader. Mimo, iż to tylko parę giętszych kresek na krzyż. A sceny walk, gdyby tylko dać im kolor, na bank by zaatakowały psychodeliczną feerią barw.

Jeden odcinek to zinowa głupotka, pełna undergroundowego humoru "pod pryszczatych dzieciaków". Ale stworzona przez łebskiego artystę, który - markując się za programową infantylnością - oddał hołd czasom, gdy szklanoekranowa fantastyka była jeszcze czysta i niewinna!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz