poniedziałek, 4 kwietnia 2022

To Nantucket (scenariusz i rysunki: Karol Patoła, wydawnictwo własne, 2019)


 Ten tytuł zawiera wiele przykładów 'błędów' popełnianych przez młodych twórców, zaczynających swą przygodę z komiksem, ale też jest dobrym prognostykiem na przyszłość.

Moje nerdowskie serce trochę krwawiło, gdy odchodziłem od stolika Karola na KFK. Chłopak, oprócz standardowego merchu (naklejki, pocztówki, rysunki) miał ze sobą cudownie wyglądający artbook ze smokami oraz pergaminowy, własnoręcznie zrobiony notatnik, który wyglądał jak rekwizyt z planu wysokobudżetowego filmu fantasy. Niestety obie te pozycje były dość pokaźnych rozmiarów, więc musiały przegrać z ograniczoną ilością miejsca w plecaku. Na pocieszenie kupiłem zin, który jest bohaterem dzisiejszego wpisu.

To Nantucket jest dość sympatyczną historią życia Jacoba. Już od momentu urodzenia w 1794 roku, jego życie było związane z morzem. Ojciec był kapitanem statku morskiego, który wracając z wielomiesięcznych wypraw przywoził mu pamiątki z dalekich krajów. A pewnego dnia, spacerując po plaży w Norwich Jacob zauważył wyrzuconego na brzeg wieloryba. Dziwnym więc nie jest, że gdy nieco dorósł, ojciec wziął go na pierwszą, morską wyprawę, a gdy rodzic umarł, postanowił kontynuować karierę najpierw łowcy wielorybów by później samemu stać się dowódcą statku.

Problem z tym, że owa historia przedstawiona została w sposób... szkolny. Patoła część tej opowieści przedstawił w formie komiksowej, a część w postaci ilustrowanego opowiadania. Co jest niezłym pomysłem, pozwalającym na przekazanie jak najwięcej treści, tylko, że finalny efekt wyszedł dość bezbarwnie i beznamiętnie. Karol część 'książkową' napisał bez polotu, niczym na szkolnym wypracowaniu, bez żadnej dramaturgii - oto taka postać, tu zdarzyło się to, potem zdarzyło się tamto i tak ciągnie fabułę przez kolejne strony, z których niewiele wynika. Dla przykładu: złowiono wieloryba i załoga na małych łódeczkach stara się go przymocować do burty. Nagle ktoś wrzeszczy, żeby uważać, gdyż świeża krew zwierzęcia zwabiła rekiny, które po chwili otoczyły szalupę. Koniec wątku, na następnej stronie widzimy bohatera już w innej sytuacji. Czy rekiny dały załodze w kość? A może udało się je jakoś odstraszyć? Dla Karola ów fakt przestał być interesujący i skupił się na innym aspekcie opowieści. Podobny 'zabieg' zastosował kilka razy, co sprawiło że lektura nie należała do najprzyjemniejszych. Autor lepiej poradził sobie w dialogach - te są oszczędne, ale też dobrze oddają surowość wykonywanego zawodu. A scena z manierą, jaką odnosili się mieszkańcy Nantucket do Brytyjczyków jest bardzo solidnie skonstruowana.

Za to graficznie Patoła radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Ma lekką kreskę, pasującą do humorystyczno-obyczajowych opowieści. Przed chłopakiem anatomia nie ma większych tajemnic: bez problemu Karol umie zróżnicować postaci, nadać rysom twarzy emocje, ustawić sylwetki w dowolnej pozycji. Jego styl graficzny nie sprawia wymęczonego, jest bardzo naturalny. Ale co najważniejsze - nie boi się podjąć większych wyzwań, jakimi są przedstawienia skomplikowanych elementów wyposażenia statków czy nakreślenie zwierząt zamieszkujących wody oceaniczne. W tym komiksie naprawdę widać rękę może i młodego twórcy ale już o nieźle wykształconym stylu i warsztacie.

Widzę na jego instagramowym profilu, że artyście marzy się tworzenie horrorowych historii a najnowsze arty pokazują, że technicznie chłopak jest już krok dalej niż w tym wydanym trzy lata temu tytule. Jak tylko poprawi umiejętności scenopisarskie, może szybko awansować na półkę "młodych, zdolnych, wartych kibicowania". To Nantucker nie jest zinem, który długo zostaje w pamięci, ale gdyby istniała szkoła dla młodych komiksowych talentów i ogłaszała nabór do nowego rocznika to ten zin pozwoliłby Karolowi dostać się do niej bez egzaminów wstępnych.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz