Mity Cthulhu Alberta Brecci: suplement.
Artur Biernacki dał się poznać jako twórca całkiem intrygującego historycznego komiksu grozy Hexenberg: Ursula Hammel i niedokończonej (jeszcze) historii o Starodrzewach. A gdy teraz patrzę na jego kreskę z 2017 roku i porównuję ze świeżym Kurhanem to serce roście widząc jaki poczynił progres warsztatowy.
Kurhan na przylądku jest jego autorską adaptacją opowiadania R. E. Howarda pod tym samym tytułem. Bardzo wierną, autor posłużył się tłumaczeniem Zbigniewa A. Królickiego, odpowiednio je skracając i dostosowując do objętości komiksu. Czyli podszedł do tworzenia w podobny sposób co dwa lata temu Rafał Mikołajczyk ze swoim Niezwyciężonym na podstawie prozy Stanisława Lema. Zin Biernackiego, choćby ze względu na ograniczenia (28 stron, format B5), nie jest dziełem tak ambitnym, jednak efekt finalny jest godny pochwał na różnych płaszczyznach. Przywołałem tu nazwisko Brecci nieprzypadkowo.
Sama opowieść mimo, iż nosi oczywiste znamiona twórczości Howarda, jest jednak opowieścią różniącą się od najsłynniejszych dokonań twórcy Conana. Brak tu herosów, heroin czy nawiązań do czasów hyperborejskich, gdy ludzka stopa nie stąpała po ziemi. Mamy za to dość ciekawą wizję Ragnaroku, zmierzchu nordyckich bogów, rozgromioną przez chrześcijańskie zastępy w 1040 roku pod Clontarf. Po tym wydarzeniu pozostał jedynie usypany kopiec z tajemniczym nagrobkiem, który od wieków wzbudzał trwogę wśród miejscowych. I pewnego dnia w to miejsce przybywa dwóch badaczy, którzy chcą definitywnie rozwikłać zagadkę kurhanu. Oczywiście, dość szybko na scenę wkracza pierwiastek szaleństwa opanowujących bohaterów opowieści.
Jak sam Biernacki pisze we wstępniaku: "oddaję w Wasze ręce plansze upaprane tuszem i brudną wodą". Nie ma chyba celniejszego określenia stylu, w którym Kurhan został narysowany. Rysunki zdają się być nasączone wilgocią, marcowymi chmurami, zimnem i popiołem. Klimat już od pierwszych kadrów jest złowieszczy, prorokuje grozę bijącą w trzewiach ukazywanych lokacji, oraz stopniowe odchodzenie od zmysłów głównej postaci (białe oczy robią robotę!). Co ciekawe - gdy w pewnym momencie dochodzi do wizji, Biernacki zmienia styl na ten znany w Hexenberg, łącznie z dodaniem brązowego koloru. Dodatkowo Artur własnoręcznie wlał w dymki wszystkie teksty, bez posługiwania się komputerową czcionką. Co prowadzi do kolejnego fajnego efektu - wyraźnie widać, że najpierw przeniósł tekst na papier a następnie pędzlem naniósł akwarelowy brud na plansze, w efekcie czego część tuszu nasiąkła wodą i lekko rozmokła. Technicznie rzecz biorąc to fuszerka, ale w tym komiksie jedynie wzmocniła efekt wilgoci i dżdżu panującego w Irlandii.
Dużo w Kurhanie na przylądku odnajduję inspiracji, które mają źródło w Mitach Cthulhu Alberta Brecii. Podobnie jak u argentyńskiego rysownika, Biernacki twórczo operuje niedopowiedzeniem graficznym i operowaniem posępną skalą szarości. A to przekłada się na gęstą immersję opowiadanej historii. Aż nabrałem ochoty na poznanie pozostałych opowiadań Teksańczyka nawiązujących do twórczości Lovecrafta. Co świadczy tylko jak sugestywna adaptacja wyszła spod ręki prudnickiego artysty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz